poniedziałek, 1 grudnia 2008

#02

Transmisja

#02

[loading…]

Filename: Golem. A ta przepaść między nami, tak szeroka…

Jakiś czas później natknęli się w końcu na coś, co stanowiło odstępstwo od normy. Nawet drzwi były inne. Całą swoją stalową istotą dowodziły, że to co za nimi kryje z całą pewnością należy do rzeczy tak ściśle tajnych, że większość ludzi ochraniających obiekt nie miała zielonego pojęcia o czymkolwiek, co kryło się za grubą warstwą blachy.

A był to wąski, pociągnięty niebieską farbą korytarzyk prowadzący do windy.

Zerknął niepewnie na Oczko, która spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem. Westchnął cichutko, gdy drzwi windy zamknęły się za nimi, a mechanizm powoli ruszył w dół. Po czym wstrzymał oddech.

Coś zgrzytnęło w nieprzyjemny sposób, zupełnie jakby ktoś przesunął czymś ostrym po metalowej powierzchni, potem nastąpił odgłos kojarzący się z przestąpieniem kroku. Przez coś ciężkiego, o ostrych pazurach.

Przywarł do ściany, nerwowo ściskając karabin w rękach, Oczko zrobiła to samo naprzeciwko, ale ona nie trzymała broni niepewnie.

Czekali, wpatrując się w wąską, staromodnie przeszkloną szybkę, usiłując dostrzec cokolwiek przez grube, matowe szkło.

Niewyraźna, absurdalnie nieludzka sylwetka o wydłużonej czaszce i pochylonej postawie z długim, giętkim ogonem przeszła zdawało by się tuż obok, węsząc głośno.

Zamarli w absolutnym bezruchu, modląc się aby to coś okazało się złudzeniem albo przynajmniej odeszło jak najdalej.

- Co to było? – jęknął cichutko Bill, gdy kroki ucichły w oddali.

- Nie mam pojęcia – odpowiedziała po prostu. – Chodź, nie możemy całą wieczność sterczeć w windzie.

- A co, jeśli…

- Nie ma żadnego jeśli – ucięła. – Niezbadane, przedwojenne, ściśle tajne projekty. Jeśli pracowali tu nad tym, o czym myślę, to jesteśmy na tropie cholernego Świętego Graala.

- A jeśli nie?

- To można nas uznać za martwych – uśmiechnęła się krzywo i ruszyła przodem.

Poszedł za nią. Czując się mimo wszystko żywy.

Kolejny korytarz, uchylone przeszklone drzwi do czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na laboratorium, kolejne prowadzące do podobnego pomieszczenia i jeszcze jedne, dla odmiany chyba drewniane.

Oczko bez słowa skierowała się w stronę otwartych drzwi. Ruszył za nią, nasłuchując kroków i uderzeń pazurów o twardą powierzchnię. Towarzyszyło mu jakieś niejasne skojarzenie, którego nie potrafił sprecyzować, a które sprawiało, że włosy mu dęba stawały na karku. Zupełnie jakby skądś kojarzył krążące po korytarzach kompleksu monstrum…

Zrozumienie przyszło nagle, w tym samym momencie, w którym weszli do środka laboratorium i zerknęli w lewo, na cztery tuby wysokości dorosłego człowieka, wypełnione jakimś płynem. I nie tylko. Wewnątrz unosiły się potwory, zrodzone w wyobraźni przedwojennych twórców science-ficion. Wydłużone czaszki, matowo-szara, pokryta naroślami skóra, ogon, brak oczu i potężna szczęka wyposażona w masę szalenie ostrych zębów.

- Jasna cholera, oni byli jacyś popieprzeni… - zdołał wykrztusić, wpatrując się ze zgrozą w zahibernowane ciała. Komputer wciąż działał, o czym informował cichy szum i piknięcia aparatury. – Po co im był żywy egzemplarz ósmego pasażera Nostromo?!

Oczko milczała, wpatrując się w ostatni hibernator.

Szyba była pęknięta, ciecz wymieszana ze szklanymi odłamkami utworzyła na podłodze mieniącą się kałużę. I kilka mniejszych, w regularnych odstępach, zdecydowanie zbyt daleko od pękniętego pojemnika, żeby można się było łudzić, że rozchlapana maź była wynikiem eksplozji.

Coś musiało wyleźć…

W końcu oderwała wzrok i spojrzała prosto na swojego towarzysza. W jej oczach nie było strachu.

Raczej pewność siebie, stanowczość.

Już wiedział, co za chwilę usłyszy. To też postanowił nie czekać na komendę i po prostu ruszył przed siebie powolnym krokiem, uważnie rozglądając się na boki.

***

Skomplikowana aparatura, mnóstwo szklanych rurek i równe rzędy szczelnych pojemników, ciągnących się na wąskich, osłoniętych przezroczystymi drzwiczkami półkach. Wszystko może odrobinę zmatowiało, ale na powierzchni praktycznie nie można było znaleźć czegoś tak… czystego. Sterylnego. Błyszczące kafelki, jasna fuga między nimi… aż szlag człowieka trafiał. Gdyby chociaż to miało jakiś lepszy cel, a nie produkcja maszyny do zabijania, która mogła powalić oddział wojska doprowadzając do zawału samym swoim wyglądem…

Bill przewrócił oczyma dochodząc do wniosku, że o ironio, to powojenne pokolenie, wśród którego zdarzały się wcale często zabójstwa za nic, kanibalizm i absolutne zwyrodnialstwo jest pełne głupiego idealizmu. Nic to, że wszędzie można się było dopatrzyć czegoś, co łatwo określić zezwierzęceniem albo i zwyczajnym okrucieństwem, ludzie strasznie chcieli marzyć o pozytywnych bohaterach, supermanach, mimo że każdy doskonale zdawał sobie sprawę, że nałożenie majtek na spodnie nie rozwiąże sprawy. I że wygląda zwyczajnie głupio.

Cofnęli się do wyjścia, starając się nie patrzeć na rozbity hibernator i pozostałe eksponaty. I nie wyobrażać sobie tego, co mogłoby się stać, gdyby pozostali lokatorzy również postanowili się obudzić.

Drewniane drzwi, wyglądające najbardziej swojsko w dolnej części ośrodka wyglądały zdecydowanie bardziej kusząco, a przede wszystkim bezpieczniej, niż kolejna nieprzezroczysta tafla szkła, które z całą pewnością było pancerne, czy długi korytarz i żelazne, oznaczone rzędem wymalowanych białą, nieco już odłażącą farbą.

Naciśnięta klamka zgrzytnęła nieprzyjemnie, zawiasy jęknęły, gdy drzwi z niejakim oporem pozwoliły się uchylić. Wszystko się zastało i zachowywało podobnie do silnika, do którego ktoś nasypał piasku.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważył w pomieszczeniu był idiotycznie biały odświeżacz powietrza, którego wkład dawno zniknął w mrokach dziejów, w podobny, acz trochę wolniejszy, sposób w jaki wyparowała połowa życia w Zasranych Stanach. Dalsza część zdechła później albo właśnie usiłowała się anihilować w taki lub inny sposób, jak komu fantazja podpowiadała.

Bill skrzywił się lekko. Klimatyzacja w podziemiach działała wcale nieźle, powietrze było tylko trochę suche. Tymczasem przedwojennym widocznie przeszkadzał zapach, o czym dobitnie świadczył ten cholerny odświeżacz. Dowód na to, do jak niskich standardów przywykła ludzkość na przestrzeni jednego pokolenia, kpina przedwojennego dobrobytu ciśnięta prosto w twarz.

Niezbyt miła rzecz.

Oczko jak zwykle nie traciła czasu na zbędne rozmyślania. Po prostu weszła do środka i bezceremonialnie zaczęła przeglądać po kolei teczki zgromadzone w potężnych rozmiarów szafce o licznych, wysuwanych szufladach, rozsiadając się przy tym na obitym skórą, fotelu. Nogi w wysokich butach ułożyła wygodnie na biurku.

Idealnie pasowała do tego miejsca, jak i wielu podobnych. Z władzą było jej do twarzy, po prostu nie można temu zaprzeczyć nie narażając się na śmieszność. Poprzedniego właściciela gabinetu w podziemiach pewnie zrównałaby z ziemią przy pomocy samego chłodnego spojrzenia, nie siląc się na jakiekolwiek słowa, o uniesieniu broni nie wspominając.

- I co? – zapytał, gdy odłożyła na bok plik arkuszy i wstała, by wyciągnąć z przepastnego regału następną porcję dokumentacji.

- Jak na razie nic szczególnego – wzruszyła z pozoru obojętnie ramionami. – Same ogólniki o wojskowym projekcie, łączność z pozostałymi ośrodkami kompleksu…

Skinął głową. W końcu skoro baza, w której się znajdowali została oznaczona jako obiekt 03, to musiało ich być więcej. Miał tylko nadzieję, że jednak niezbyt wiele. I że tylko tu kombinowano nad wprowadzeniem w życie monstrum rodem z filmów. Bał się pomyśleć, co by było, gdyby więcej takich pałętało się po świecie.

Chociaż ludzkość i tak miała przesrane, więc w gruncie rzeczy – niewielka różnica.

Przeglądała dalej dokumentację, a jemu pozostała kontemplacja wnętrza. Regał, biurko, które nie było odrapane, wygodny fotel, dywan na podłodze, kolejna szafa. Niejeden mafiozo, czy inny wysoko postawiony koleś dałby się zastrzelić i to kilka razy za coś takiego.

Jej warz rozjaśniła się, na ustach zagościł uśmiech kota, który właśnie odkrył niepilnowaną przez nikogo rybę. Albo inny smakołyk.

- Idziemy! – rzuciła krótko, energicznie odkładając plik dokumentów na biurko. Kartki zafurkotały, ześlizgnąwszy się z gładkiego blatu i, leniwie unosząc się w powietrzu powolnie opadały na podłogę. Nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.

- Ale dokąd…? – zapytał tylko, ale nie doczekał się odpowiedzi. Nie widząc innego wyboru podreptał za nią.

Minęli drzwi do laboratorium. Korytarz i żelazne wrota też zostały zignorowane. Pomieszczenie za drugimi z przeszklonych drzwi przypominało bardziej hangar albo miejsce pracy szalonego mechanika, który porzucał nowe projekty dokładnie w tym momencie, w którym się nimi znudził, nie siląc się na to, żeby jakoś uporządkować swoje niedokończone dzieła. Skomplikowany sprzęt, którego nie potrafił nazwać, a który z całą pewnością doprowadziłby jego siostrę – zapalonego montera do apopleksji ze szczęścia walał się beztrosko po półkach i podłodze, potężne wiertła i tarcze zwieszały się na kolosalnych konstrukcjach z sufitu.

Obrzucił zaciekawionym spojrzeniem metalowy element, który wyglądał jak bardzo topornie wykonane powiększenie ludzkiej ręki z Gatlingiem zamontowanym w miejscu, w którym powinno znajdować się wnętrze dłoni. Nawet spróbował rzecz potrącić, ale draństwo ani drgnęło. Wzruszył ramionami i rozejrzał się w poszukiwaniu towarzyszki. A gdy ją zauważył, to przy okazji zarejestrował wzrokiem coś jeszcze. Podszedł, wpatrując się w otępiałym milczeniu w potężną, humanoidalną z grubsza maszynę o ciężkich, szerokich nogach, dobitnie świadczących swoją budową o tym, jaki ciężar dźwigały, lśniącą stalą i absolutnie i niezaprzeczalnie piękną wyrzutnią rakiet, w tej chwili pustą, ale będącą jednoznaczną manifestacją potęgi, jaką posiadał ludzki twór.

- Golem… - wyszeptała z nabożeństwem Oczko, wpatrując się w masywną, stalową sylwetkę. Bill postanowił zachować milczenie. Nie wiedział, czym może być masywna maszyna, ale nie była dziełem Molocha, tylko ludzi i musiała być kierowana przez człowieka. Potężny pancerz oferował bezpieczeństwo, jakiego nie mógł zapewnić najlepszy wóz, nie wspominając o prowizorycznych zbrojach, które niektórzy klecili z tego, co akurat było pod ręką. Minimi, którego lufa w milczeniu celowała w ziemię obiecywał moc, co milcząco potwierdzała wyrzutnia granatów. Maszynowa.

Przełknął ślinę i wyciągnął dłoń.

Golem obiecywał schronienie. I szansę na zwycięstwo. Nie w wielkiej wojnie, nie ostateczne pokonanie wroga, ale wygranie małej, nic nie ważnej bitwy… z pozoru nie miało znaczenia, w praktyce byłoby olbrzymim sukcesem dającym ludziom coś więcej, niż świadomość, że wywalczyli kilka dodatkowych metrów.

Stała przed nimi pancerna i uzbrojona po zęby personifikacja nadziei, jedynej rzeczy, jakiej ludziom żyjącym na zgliszczach brakowało.

Pancerz wydawał się promieniować ciepłem. Zatrzymał dłoń w powietrzu, zanim zdołał musnąć palcami stalową powierzchnię. Opuścił rękę.

- Nie powinniśmy niczego tu dotykać, nie? – zapytał cicho.

Skinęła w odpowiedzi głową.

Stali przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w maszynę.

- Chodźmy już, nadać muszę – powiedziała w końcu cicho. – Są ludzie, którzy lepiej spożytkują to, co tu znaleźliśmy.

- O ile to coś już sobie poszło… - wymamrotał Bill. – I nie zeżre nas zanim nie zdążymy zrobić swojego.

- Od kiedy jesteś fatalistą?

***

Drzwi od biura dla pewności zabarykadowali. Jakby było po co. Skoro coś umiało przebić szkło pancerne, z którego zbudowane były hiberna tory, to niby dlaczego zwykłe drzwi z przeszkloną górą, zastawione cięższymi meblami miałyby być jakimś problemem?

Dawało to jednak jakieś złudne poczucie bezpieczeństwa.

Zerknął na Oczko, po czym usiadł oparłszy się plecami o ścianę, nie za bardzo wiedząc, co ma ze sobą zrobić.

Ona usiłowała nawiązać kontakt przez radio, które szczęśliwym trafem znajdowało się w biurze zajmowanym niegdyś przez dowódcę i zdawało się działać, a nawet mieć jakiś zasięg.

Zaczął wertować dokumentację, rozumiejąc może co trzecie słowo, o ile nie było jakimś terminem naukowym. Przeważnie było.

Skomplikowane wzory chemiczne, typowo inżynierskie schematy, na których widział tylko zbiór różnych figur geometrycznych zarysowanych w równe linie i które w jakiś nieodgadniony sposób miały odwzorowywać jakieś elementy Golema.

Odłożył jeden stosik dokumentów na bok, żeby grzecznie czekał na kogokolwiek Oczko miała zamiar tutaj ściągnąć i jednocześnie nikomu nie zawadzał. Potknięcie się o stos papierów uciekając przed czymś, co tutaj grasowało nie należałoby do najprzyjemniejszych rzeczy.

Drugi plik dokumentów, znacznie cieńszy, z chaotycznie wymieszanymi kartkami wydawał się być kiedyś wertowany w pośpiechu. Brakowało wielu stron, więc lwia część dokumentu, która przedstawiała jakąś prawdziwą wartość została zabrana przy opuszczeniu bunkra.

Została tylko garstka niejasnych informacji, ogólny schemat budowy tego czegoś, co pływało w hiberna torach. I szalało gdzieś we wnętrzu bazy.

Jakby nie mogli zabrać draństwa ze sobą, pomyślał wstrząsając się lekko i wpatrując z pretensją na starannie rozrysowany schemat z notatkami naniesionymi długopisem. Naukowiec miał kanciaste, wąskie i szalenie nieczytelne pismo, ale zdołał coś tam odcyfrować. I wybitnie mu się to nie spodobało, jeżeli dobrze zrozumiał o co chodziło.

Radio zaskrzeczało nagle. Prawie podskoczył, Oczko zaklęła, kręcąc gałką. W pomieszczeniu roznosił się szum ,przerywane zakłóceniami, niezrozumiałe głosy ludzi, jakiś rozpaczliwy wrzask, który miał być chyba błaganiem o pomoc… w końcu musiała złapać właściwą częstotliwość, bo uśmiechnęła się lekko. Uniosła mikrofon do ust.

- Oczko. Znalazłam – rzuciła lakonicznie i powtórzyła to kilka razy, aż uzyskała potwierdzenie. Lakoniczna informacja musiała wzbudzić sensację, bo przez szum dało się usłyszeć niezłe zamieszanie i podniecone głosy, jednakże nie dało się rozróżnić słów.

Podejrzliwym tonem jakiś męski, zachrypnięty głos zażądał od niej kodu. Bez zająknięcia wyrecytowała mieszaninę cyfr i liter. Bill po kilku pierwszych doszedł do wniosku, że za cholerę nie zapamiętałby czegoś takiego. Pięć pierwszych nie stanowiło problemu, ale dalej wszystko się plątało na tyle, że zapominał początku.

Potem poinformowała rozmówcę o odkryciu golema i tym czymś, co pływało w hiberna torach, a jedna sztuka łaziła na wolności.

Chwilę później usłyszeli coś, co zdecydowanie im się nie podobało. Polecenie pozostania na miejscu do czasu pojawienia się zespołu mającego przejąć kontrolę nad kompleksem. Chwilę później radio zamilkło.

- Czemu kazali nam tu zostać, skoro coś nas może w każdej chwili… nie wiem, zeżreć? – wymamrotał. – Przecież ktoś z tamtych to twój ojciec, nie?

Uśmiechnęła się nieco rozbawiona.

- A co to zmienia?

- No jak co? – spojrzał na nią zaszokowany. – Przecież ojcowie nie wysyłają swoich dzieci gdzieś, gdzie można łatwo umrzeć, nie?

Nie powinni tego robić, w każdym razie. Rodzina miała oferować ciepło, poczucie bezpieczeństwa i inne takie, a w każdym razie tak twierdził znajomy ksiądz. Bardzo śmieszne, bo to właśnie on się włóczył z ojcem Billa, który w domu bywał raz, może dwa na rok i to przez krótką chwilę.

Prawdę mówiąc nie do końca był w stanie sobie przypomnieć jego twarzy.

- Przeważnie nie… - zaczęła po chwili namysłu. – Ale po prostu wiedział, że mi może zaufać i dlatego jestem tu ja, a nie jakiś inny jego człowiek.

- Kim w ogóle twój ojciec jest, co? – zerknął na nią z ciekawością. – Skoro ma tak wyszkolonych ludzi, bo chyba nie jesteś wyjątkiem, nie? Jakimś ważniakiem z Ligi? Mafiozo, Posterunkowiec?

Wpatrywała się w niego przez chwilę. Chłodne spojrzenie ciemnych oczu, poważny wyraz twarzy. Już zaczynał podejrzewać, że podniesie karabin i zastrzeli go za nadmierne wścibstwo, kiedy westchnęła i przewróciła oczyma.

- I tak się dowiesz, więc co się będę bawić w tajemnice – uśmiechnęła się krzywo. – Alluvach.

- Co? – zapytał odruchowo, nie do końca rozumiejąc.

- To, co słyszałeś.

Zamrugał, próbując skojarzyć nazwisko, które z całą pewnością gdzieś słyszał. Potem połączył je z zasłyszanymi informacjami, plotkami…

Obraz wyklarował się nagle i cisnął z niego z silą fali uderzeniowej towarzyszącej eksplozji broni nuklearnej.

- CO?!

niedziela, 26 października 2008

#01

Transmisja

#01

[loading…]

Filename: Schizma 03

- Jesteś pewna, że to tutaj? – spytał ze zwątpieniem w głosie wpatrując się w otoczone przerdzewiałą do niemożliwości siatką, budynki. Oczko twierdziła, że w tym miejscu powinna być jakaś szczególna baza wojskowa. Dwa budynki o wąskich, wysoko umieszczonych oknach, plac o popękanym asfalcie i przerwana w jednym miejscu siatka mówiły zdecydowanie co innego.

- Tak. A ty pójdziesz sprawdzić, czy nikogo ani niczego w środku nie ma.

Bill jęknął. Posłusznie wysiadł z samochodu i poczekał, aż dziewczyna nie rozłoży swojego majdanu. Solidny, matowy karabin snajperski, siatka maskująca.

Jeżeli zwróci na siebie czyjąś uwagę, to ten ktoś albo coś wiedzione logiką uzna, że nie był sam. A wtedy ona zajmie się resztą. Miał nadzieję, że nie będzie musiała.

Z westchnieniem powlókł się w stronę zabudowań, gdy ponagliła go wzrokiem.

Kahr przyozdobiony fantazyjnymi kwiatami w kolorze psychodelicznego różu ciążył mu w dłoni, w kieszeniach płaszcza pobrzękiwały smętnie naboje.

- Dziewięć milimetrów, psia mać – prychnęła dziewczyna, obserwując odchodzącego towarzysza przez lunetę karabinu. Takie pociski nie na wiele się zdadzą, ale on wykazywał jakiś chory sentyment do tej nieszczęsnej broni. Pewnie chodziło o kwiaty… zerknęła w stronę samochodu, solidnego, nieco tylko zardzewiałego Hummera. Tylną część wozu pokrywało kwieciste graffiti, wymalowane niezbyt wprawną ręką.

Bill zniknął za jednym z budynków. Skoncentrowała się na obserwacji.

Jej towarzysz miał swoje wady. Nawet sporo ich miał. Wymoczek, chuchro, tchórz, stanowczo zbyt ugodowy. W dodatku zdarzało mu się być idiotą. Gdyby nie wygląd i sposób mówienia dałaby sobie rękę uciąć, ze jest jakimś cholernym hibernatusem. Po prostu nie pasował do tego świata.

Tymczasem obiekt jej rozmyślań miał okazję przyjrzeć się bliżej budynkom. Drzwi pierwszego z nich były lekko uchylone i prezentowały przerdzewiałą doszczętnie ciężarówkę stojącą na flakach. Garaż, nic szczególnie ciekawego. Drugi obchodził, mając nadzieję, że zdoła zorientować się, co znajduje się w środku. Konstrukcja w kształcie litery „L”, zdaje się, że podzielona na pomieszczenia. Baraki…? Nie miał czasu do namysłu. W powietrzu rozległo się ciche, złowrogie „klik”.

- Ożesz w mordę – podsumował, zerkając w dół z obawą ściskającą wnętrzności. Obawa była słuszna. Drobne, ledwo widoczne antenki przy jego stopie.

- Frajer – dodał jeszcze, jakby miało to w czymkolwiek pomóc. Gorączkowo myślał, usiłując wpaść na jakieś rozwiązanie, ale jakoś w jego głowie nie pojawiła się żadna idea, oprócz tej, że jak ostatni idiota wlazł na minę. Nijak się nie znał na rozbrajaniu ładunków wybuchowych, więc jakiekolwiek kombinowanie odpadało. Wyjście pozostawało jedno i jakoś mu się nie uśmiechało. A nie mógł przecież zawołać snajperki na pomoc. Raz, że zdradziłby jej pozycję, jeżeli ktoś oprócz nich jest zainteresowany tym miejscem, dwa – czułby się jak ostatni idiota.

Odetchnął głęboko, zacisnął powieki i przesunął nogę, kuląc się odruchowo. Odpowiedziało mu ciche pacnięcie. Otworzył jedno oko, lustrując okolicę. Mina owszem, wyskoczyła z ziemi, prawdopodobnie też wzniosłą się na odpowiednią wysokość, ale coś musiało stać się z drugim zapalnikiem. Na jego szczęście.

Wycofał się po swoich śladach, dosyć pośpiesznym krokiem. Jeszcze jej się odwidzi bycie niewypałem. Na jego szczęście – bądź też nieszczęście – drzwi do baraku znajdowały się od strony placu, którego betonowej powierzchni nijak nie dało się zaminować. Pchnął lekko drzwi i skrzywił się, gdy zaskrzypiały. Wąskie, wysoko umieszczone okienka nie dawały zbyt wiele światła, a im bardziej zagłębiał się w korytarzu, tym było ciemniej. Pobieżnie lustrował wnętrza mijanych pomieszczeń. Jakieś łóżka, trochę niezidentyfikowanego żelastwa, nic ciekawego.

Szklany odłamek z suchym trzaskiem pękł pod ciężką podeszwą jego buta. W ciemności rozbłysły czerwone światełka czujników.

- O mamusiu… - jęknął i błyskawicznie zerwał się do ucieczki. Ten dzień nie należał do najlepszych, a zbliżające się, rytmiczne uderzenia metalowych kończyn zdecydowanie mało przyjacielskich maszyn tylko go w tym upewniały. Zdołał wypaść na zewnątrz i odskoczyć w samą porę, by o kilka cali minąć się z ostrzem wycelowanym w gardło. Kątem oka zauważył jakieś poruszenie, obrócił się, by uniknąć następnego ciosu. Za plecami czuł twardą ścianę, co raczej go nie uszczęśliwiało. Padł strzał. Jedna z maszyn przekoziołkowała wiedziona siłą odrzutu i znieruchomiała. Nie miał czasu, aby się tym nacieszyć, tylko instynkty wyrobione na ulicach Detroit sprawiły, że w porę uniknął poderżnięcia gardła. Coś przesunęło mu się po klatce piersiowej, zahaczając o obojczyk. Palący ból i gorąco oblewające klatkę piersiową. Zacisnął zęby i pchnął ręką na oślep. Uderzenie, chłodna stalowa powierzchnia. Strzelił na oślep, dokładnie w tym samym momencie rozległ się huk wystrzałów z karabinu snajperskiego. Nawet nie próbował się rozglądać, szybki sus w bok, kolejny odskok, nierówna powierzchnia spękanego asfaltu pod stopami, promienie słoneczne odbijające się w metalowym pancerzu, źle!

Wystrzał, maszyna nieruchomieje.

Odetchnął z ulgą i niemal jednocześnie skrzywił się z bólu. Opuścił wzrok. Rozcięta koszula nie nadawała się do dalszego użytku, a cały przód zalewała krew. I niespecjalnie miała zamiar zaprzestać inwazji na zewnątrz. Jego organizm nigdy nie wykazywał się szczególną szczelnością. A w dodatku draństwo straszliwie paliło. Skrzywił się, opierając plecami o ścianę baraku i usiłując wymyślić możliwie skuteczny sposób samodzielnego zatamowania krwotoku. I szybki.

- Idiota – burknęła Oczko, która dziwnym zbiegiem okoliczności zdążyła znaleźć się tuż obok niego.

Powstrzymał się od komentowania i starał się nie wydawać żałosnych jęków, kiedy oczyszczała ranę i nakładała opatrunek. Nigdy nie była specjalnie delikatna.

Boże, błogosław środki błyskawicznego leczenia. Ponoć jeszcze na kilka lat przed wybuchem wojny z maszynami takie rzeczy nie istniały. Ale przedtem z braku ciekawszych zajęć ludzie mordowali się nawzajem na skalę większą niż zazwyczaj. Nowe, ulepszone wersje broni ciągnęły za sobą postęp medycyny. A to właśnie teraz okazało się być zbawienne. Błyskawiczna, wymuszona regeneracja. Zmęczenie i ból głowy dało się wytrzymać, znacznie lepsze to, niż paprząca się rana.

- Przyjmijmy, że nadajesz się do użytku - kpiący ton w jej głosie. Zawsze w takich sytuacjach brzmiała podobnie. Przyzwyczaił się. Co nie znaczy, że nie miał nadziei na coś innego pobrzmiewającego gdzieś między jej słowami.

- Przepraszam – uśmiechnął się, przymykając oczy. Starając się nie myśleć, nie marzyć. Pulsujący ból okazał się pomocny pod tym względem.

- Widziałeś coś szczególnego?

- Oprócz wściekłych maszyn? – skrzywił się. – Jeden z baraków jest garażem, ciężarówka mi w środku mignęła. W drugim nie było nic szczególnie ciekawego, przynajmniej nie po ciemku.

Skinęła głową.

W istocie, w garażu stała ciężarówka, na flakach opon, o karoserii pokrytej szerokimi plamami rdzy. Pomieszczenie ciągnęło się dalej, ale rozlazłe cielsko pojazdu i ciemność skutecznie uniemożliwiały dokładniejsze rozejrzenie się.

- Tu powinno coś jeszcze być – Oczko zmarszczyła brwi, powoli krocząc wzdłuż ciężarówki. – Tu musi coś być.

- Może po prostu trafiliśmy nie tam gdzie trzeba? – wzruszył ramionami.

- Sugerujesz, że się mylę? – warknęła.

- Nie, skądże znowu, może mapa była lewa, czy coś… - powiedział pospiesznie, wyciągając przed siebie dłonie w idiotyczny, obronnym geście. Oczko nie była kobietą której można było zaliczać niekompetencję. Nie chodziło nawet o oto, że zawsze wydawała się wiedzieć absolutnie wszystko. Po prostu nie obchodziło jej to, że powinna być słabą kobietą. Dzięki bogu, chociaż zapas leków miała. Szaleństwo Bostońskie nie było chorobą przyjemną. W szczególności dla otoczenia chorego.

- Mapa była dobra – burknęła.

Kolejny krok i już mogła wyjrzeć poza ciężarówkę.

- Padnij! – krzyknęła, szarpiąc Billa za koszulę i niemalże zwalając go z nóg. W tej samej chwili pomieszczenie wypełnił huk i pył z roztrzaskanego na ścianach tynku.

- Co do…?! – wykrzyknął, kuląc się za oponą. W dłoni ściskał ten swój nieszczęsny pistolecik.

- Obrońca – wyjaśniła krótko, odbezpieczając karabin. Blada i skoncentrowana, jej dłonie w ciemnych rękawiczkach zdawały sie tworzyć jedność z potężnym Barrettem. Nie był w stanie powiedzieć, jakim cudem drobna dziewczyna była w stanie w ogóle udźwignąć t bydlę, nie wspominając o strzelnym celowaniu z niego. Wolał nie pytać.

Przygryzł wargę i zmienił nieco pozycję.

- A ty gdzie? Myślisz, że cokolwiek zrobisz takim kalibrem?

- Nie – odparł zgodnie z prawdą – Ale to nie wie, z czego strzelam. Będzie ci łatwiej.

Przewróciła oczyma. I skinęła głową.

Uśmiechnął się krzywo. Ruszył schylony z powrotem, zatrzymując się dopiero przy masce ciężarówki. Ostrzał zamilkł, maszyna zdawała się wyczekiwać, aż to oni coś zrobią. Albo pojawią się w zasięgu strzału.

- A żeby cię cholera… - wymamrotał pod nosem, po czym oddał strzał mniej więcej w tamtą stronę, gdzie spodziewał się, że było wściekłe żelastwo.

Odpowiedziała mu seria z karabinu, szklane okruchy z suchym trzaskiem spadły prosto na niego, karoseria ciężarówki skrzyła i gięła się pod naporem pocisków.

Strzał.

Ogień wyraźnie przeniósł się, siekąc przyczepę i rozdzierając ścianę naprzeciwko. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze.

- Tu jestem, kupo złomu! – warknął i docisnął spust, śląc kule na ślepo. Niemalże w tej samej chwili znowu był zmuszony trwać maksymalnie skulony, modląc się, aby naboje nie zdołały przebić karoserii.

Strzał.

Zanim ogień maszyny się przemieścił wywalił resztę magazynka.

Strzał.

Cisza.

Oczko oddychała głęboko, opierając się plecami o oponę. Wziął przykład. Ale najpierw wygramolił się ze szklanych odłamków. Cud, że nic nie zrobiło mu szczególnej krzywdy. Wyjrzał zza wozu.

Potężny pancerz, wielki karabin na pajęczych nogach. Mimowolnie jęknął. Gdyby to coś nie stało w miejscu, tylko nieco zmieniło pozycję…

- Mieliśmy szczęście, że nie do końca sprawny – powiedziała na głos, prawie że czytając mu w myślach. – Mam nadzieję, że nie ma tu tego więcej.

Przytaknął mało entuzjastycznie.

Wstała, nonszalanckim ruchem przewiesiła ciężki karabin przez ramię.

- To idziemy, czy będziesz tak siedział?

Ruszył za nią. Co innego miał zrobić?

Garaż zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Po stopami chrupały im odłamki tynku i brzęczały łuski. W końcu dotarli do ściany. Lśniła metalicznie pancernymi drzwiami, nad którymi smętnie rdzewiała tabliczka ostrzegawcza.

„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

Potem często żałował, że nie zastosowali się do polecenia. Czasu jednak nie da się cofnąć. Może to i dobrze, może źle… po prostu się stało.

Drzwi rozsunęły się bezgłośnie.

- Jak to zrobiłaś? – zamrugał oszołomiony.

- Czujnik – z westchnieniem pokazała mu małe urządzenie na ścianie, mrugające w ciszy czerwoną diodką. Uśmiechnął się głupio w odpowiedzi.

Gdy weszli do środka światła zamrugały, po czym oświetliły pomieszczenie. Kolejny korytarz, ze ścianami pomalowanymi na szpitalną zieleń. Absolutną ciszę przerywały tylko ich kroki i niskie buczenie elektroniki.

- Spodziewałaś się tego? – Bill westchnął z podziwem.

- Mam nadzieję, że to jest to – uśmiechnęła się lekko, samymi kącikami warg i ruszyła naprzód wymijając go. Pomaszerował jej śladem, mimowolnie rejestrując na ścianie podłużną rysę, zupełnie jakby ktoś wyrżnął ją nożem. Zignorował ją – kroki umilkły, co znaczyło, że Oczko dotarła do czegoś, co nie było zieloną powierzchnią. Jak się okazało – po obu stronach ciągnął się równy rząd drzwi. Nacisnął klamkę i pchnął jedne z nich. Piętrowe łóżka, identyczne szafeczki, na przeciwległych rogach pokoju jednakowe stoły, przy każdym cztery krzesła obite taką samą materią.

- Dalej tak samo – poinformowała go stoicko spokojnym głosem Oczko.

- Znaczy, że jak? Nieupoważnionym wstęp wzbroniony, a tu zwykłe pokoje mieszkalne?

- Cholera, Bill… - ukryła twarz w dłoniach – słuchaj, to na zewnątrz to tylko udawane było. Taka niby mała baza, która nikogo nie obchodziła, a pod spodem cholernie wielki kompleks wojskowy.

- Dlaczego ktoś miałby ukrywać żołnierzy?

- Czy ty kiedykolwiek myślisz? A z resztą, nie odpowiadaj, wiem, że ci nie wychodzi – żachnęła się. – Powiedzmy, że pracowano tu nad czymś, czego nie chcieli pokazywać cywilom. I większości innych ludzi też. Jakaś broń, nie jestem do końca pewna co.

- Acha – mruknął i wzruszył ramionami.

Niedaleko znaleźli coś, co zdecydowanie bardziej ich zainteresowało. Skład broni, a w zasadzie długa, praktycznie pusta hala, która kiedyś nim była. Tu i ówdzie walała porzucona broń, w kącie stało kilka skrzyń, na środku sali leżała kolejna, przewrócona. Naboje lśniły miedzią, zupełnie jakby wykonano je niedawno.

- Wygląda na to, że komuś się spieszyło. – Mruknęła Oczko, biorąc do ręki jeden z karabinów, zgrabne MP-5 – porzucona broń jakby to były śmieci… Nawet przed wojną nie było tego tyle, żeby ot tak sobie zostawiać dobrą broń samą sobie.

- Dla nas to jest akurat na plus, no nie? – Bill przesunął dłonią po ciemnej, lśniącej powierzchni większego karabinu. M-16 zachęcająco ciążyło w dłoni, oferując posiadającemu pewność i moc. Do ostatniej kuli w magazynku.

- Jak ty w ogóle to trzymasz? – prychnęła, machinalnie przewieszając znalezioną broń przez ramię i poprawiając ułożenie dłoni towarzysza.

- Tak, jak się trzyma karabin pierwszy raz w życiu – burknął. – A przynajmniej taki, dubeltówki i inne takie to jednak co innego, nie?

Westchnęła tylko w odpowiedzi, obserwując, jak Bill podchodzi, a potem wspina się na kilka ustawionych jedna na drugiej skrzyń. M-16 beztrosko obijało się o metalową powierzchnię pojemników, a on sprawiał wrażenie, jakby chwilę temu wcale nie został ranny. Pewnie z wrażenia zapomniał. Nie miała najmniejszego pojęcia, jakim cholernym cudem było to w ogóle możliwe, co wcale nie zmieniało faktu, że potrafił.

- Ej, na co strzela to to, co mamy na dachu? – jego głos wyrwał ją z zamyślenia.

- O co ci znowu… - podeszła i zamilkła.

Amunicja akurat ta, której potrzebowali do milczącego do tej pory działka. Można by jeszcze trochę w nim pogrzebać, żeby można zmieniać ułożenie lufy…

- Bierzemy do wozu – rzuciła krótko i chwyciła brzeg skrzyni.

Posłusznie i bez dyskusji pomógł jej z drugiej strony, krzywiąc się lekko. Ot, znalazł sobie moment na przypomnienie…

Mieli szczery zamiar wynieść i resztę sprzętu, ale w powietrzu wisiało coś, co niejasno wyczuwali jakimś szóstym zmysłem. Złe przeczucia, instynkt wszystko jedno. Wymienili spojrzenia i zgodnie postanowili odłożyć ewentualne okradanie pozostałości po składzie broni na później. Nawet jeżeli to nigdy nie doszło by do skutku, do skrzynia amunicji .50 BMG, dwie MP-5 i kilka magazynków do nich urządzały ich na dłuższy czas, jeżeli przypadkiem planowali osiadły tryb życia. Za coś takiego spokojnie można sobie było postawić gdzieś uczciwy bar, wraz z, nawet przedwojennym, asortymentem alkoholi.

Oznaczenie kolejnych drzwi wprawiło ich w lekką konsternację. Suszarnia?

Zgodnie z przewidywaniem w środku zastały ich długie rzędy suchych, odrobinę wymiętych wojskowych mundurów. Miały czas, żeby stracić wilgoć, a dobra wentylacja czyniła cuda, więc większość była we wcale dobrym stanie.

Oczko żachnęła się, mając zamiar ruszyć dalej korytarzem, ale zauważyła, że towarzysz wchodzi pomiędzy długie rzędy wiszących w całym pomieszczeniu ubrań z głębokim namysłem na twarzy.

- A ty co odstawiasz?

- Ta koszula mi się tak jakby zużyła – rzucił z przekąsem, po czym wyszczerzył się radośnie. – Mundur sierżanta by mi pasował?

Westchnęła tylko ciężko, rozcierając palcami nasadę nosa i czekając na Billa.

Złe przeczucia, złymi przeczuciami, ale miał zbyt silnie wyrobione pewne nawyki, żeby przejść obojętnie obok czegoś, co przypadnie mu do gustu. Szczególnie, jeżeli chodziło o ubrania. Dlatego też w bagażniku, troskliwie zapakowana leżała śliczna, czarna sukienka. Nie miała bladego pojęcia, skąd ją wygrzebał i czemu upierał się, żeby ją miała, a on nie pomagał. Za każdym razem, kiedy pytała ostentacyjnie wręcz udawał, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Albo że nie słyszy pytania.


Koniec transmisji

Dziwak.