niedziela, 26 października 2008

#01

Transmisja

#01

[loading…]

Filename: Schizma 03

- Jesteś pewna, że to tutaj? – spytał ze zwątpieniem w głosie wpatrując się w otoczone przerdzewiałą do niemożliwości siatką, budynki. Oczko twierdziła, że w tym miejscu powinna być jakaś szczególna baza wojskowa. Dwa budynki o wąskich, wysoko umieszczonych oknach, plac o popękanym asfalcie i przerwana w jednym miejscu siatka mówiły zdecydowanie co innego.

- Tak. A ty pójdziesz sprawdzić, czy nikogo ani niczego w środku nie ma.

Bill jęknął. Posłusznie wysiadł z samochodu i poczekał, aż dziewczyna nie rozłoży swojego majdanu. Solidny, matowy karabin snajperski, siatka maskująca.

Jeżeli zwróci na siebie czyjąś uwagę, to ten ktoś albo coś wiedzione logiką uzna, że nie był sam. A wtedy ona zajmie się resztą. Miał nadzieję, że nie będzie musiała.

Z westchnieniem powlókł się w stronę zabudowań, gdy ponagliła go wzrokiem.

Kahr przyozdobiony fantazyjnymi kwiatami w kolorze psychodelicznego różu ciążył mu w dłoni, w kieszeniach płaszcza pobrzękiwały smętnie naboje.

- Dziewięć milimetrów, psia mać – prychnęła dziewczyna, obserwując odchodzącego towarzysza przez lunetę karabinu. Takie pociski nie na wiele się zdadzą, ale on wykazywał jakiś chory sentyment do tej nieszczęsnej broni. Pewnie chodziło o kwiaty… zerknęła w stronę samochodu, solidnego, nieco tylko zardzewiałego Hummera. Tylną część wozu pokrywało kwieciste graffiti, wymalowane niezbyt wprawną ręką.

Bill zniknął za jednym z budynków. Skoncentrowała się na obserwacji.

Jej towarzysz miał swoje wady. Nawet sporo ich miał. Wymoczek, chuchro, tchórz, stanowczo zbyt ugodowy. W dodatku zdarzało mu się być idiotą. Gdyby nie wygląd i sposób mówienia dałaby sobie rękę uciąć, ze jest jakimś cholernym hibernatusem. Po prostu nie pasował do tego świata.

Tymczasem obiekt jej rozmyślań miał okazję przyjrzeć się bliżej budynkom. Drzwi pierwszego z nich były lekko uchylone i prezentowały przerdzewiałą doszczętnie ciężarówkę stojącą na flakach. Garaż, nic szczególnie ciekawego. Drugi obchodził, mając nadzieję, że zdoła zorientować się, co znajduje się w środku. Konstrukcja w kształcie litery „L”, zdaje się, że podzielona na pomieszczenia. Baraki…? Nie miał czasu do namysłu. W powietrzu rozległo się ciche, złowrogie „klik”.

- Ożesz w mordę – podsumował, zerkając w dół z obawą ściskającą wnętrzności. Obawa była słuszna. Drobne, ledwo widoczne antenki przy jego stopie.

- Frajer – dodał jeszcze, jakby miało to w czymkolwiek pomóc. Gorączkowo myślał, usiłując wpaść na jakieś rozwiązanie, ale jakoś w jego głowie nie pojawiła się żadna idea, oprócz tej, że jak ostatni idiota wlazł na minę. Nijak się nie znał na rozbrajaniu ładunków wybuchowych, więc jakiekolwiek kombinowanie odpadało. Wyjście pozostawało jedno i jakoś mu się nie uśmiechało. A nie mógł przecież zawołać snajperki na pomoc. Raz, że zdradziłby jej pozycję, jeżeli ktoś oprócz nich jest zainteresowany tym miejscem, dwa – czułby się jak ostatni idiota.

Odetchnął głęboko, zacisnął powieki i przesunął nogę, kuląc się odruchowo. Odpowiedziało mu ciche pacnięcie. Otworzył jedno oko, lustrując okolicę. Mina owszem, wyskoczyła z ziemi, prawdopodobnie też wzniosłą się na odpowiednią wysokość, ale coś musiało stać się z drugim zapalnikiem. Na jego szczęście.

Wycofał się po swoich śladach, dosyć pośpiesznym krokiem. Jeszcze jej się odwidzi bycie niewypałem. Na jego szczęście – bądź też nieszczęście – drzwi do baraku znajdowały się od strony placu, którego betonowej powierzchni nijak nie dało się zaminować. Pchnął lekko drzwi i skrzywił się, gdy zaskrzypiały. Wąskie, wysoko umieszczone okienka nie dawały zbyt wiele światła, a im bardziej zagłębiał się w korytarzu, tym było ciemniej. Pobieżnie lustrował wnętrza mijanych pomieszczeń. Jakieś łóżka, trochę niezidentyfikowanego żelastwa, nic ciekawego.

Szklany odłamek z suchym trzaskiem pękł pod ciężką podeszwą jego buta. W ciemności rozbłysły czerwone światełka czujników.

- O mamusiu… - jęknął i błyskawicznie zerwał się do ucieczki. Ten dzień nie należał do najlepszych, a zbliżające się, rytmiczne uderzenia metalowych kończyn zdecydowanie mało przyjacielskich maszyn tylko go w tym upewniały. Zdołał wypaść na zewnątrz i odskoczyć w samą porę, by o kilka cali minąć się z ostrzem wycelowanym w gardło. Kątem oka zauważył jakieś poruszenie, obrócił się, by uniknąć następnego ciosu. Za plecami czuł twardą ścianę, co raczej go nie uszczęśliwiało. Padł strzał. Jedna z maszyn przekoziołkowała wiedziona siłą odrzutu i znieruchomiała. Nie miał czasu, aby się tym nacieszyć, tylko instynkty wyrobione na ulicach Detroit sprawiły, że w porę uniknął poderżnięcia gardła. Coś przesunęło mu się po klatce piersiowej, zahaczając o obojczyk. Palący ból i gorąco oblewające klatkę piersiową. Zacisnął zęby i pchnął ręką na oślep. Uderzenie, chłodna stalowa powierzchnia. Strzelił na oślep, dokładnie w tym samym momencie rozległ się huk wystrzałów z karabinu snajperskiego. Nawet nie próbował się rozglądać, szybki sus w bok, kolejny odskok, nierówna powierzchnia spękanego asfaltu pod stopami, promienie słoneczne odbijające się w metalowym pancerzu, źle!

Wystrzał, maszyna nieruchomieje.

Odetchnął z ulgą i niemal jednocześnie skrzywił się z bólu. Opuścił wzrok. Rozcięta koszula nie nadawała się do dalszego użytku, a cały przód zalewała krew. I niespecjalnie miała zamiar zaprzestać inwazji na zewnątrz. Jego organizm nigdy nie wykazywał się szczególną szczelnością. A w dodatku draństwo straszliwie paliło. Skrzywił się, opierając plecami o ścianę baraku i usiłując wymyślić możliwie skuteczny sposób samodzielnego zatamowania krwotoku. I szybki.

- Idiota – burknęła Oczko, która dziwnym zbiegiem okoliczności zdążyła znaleźć się tuż obok niego.

Powstrzymał się od komentowania i starał się nie wydawać żałosnych jęków, kiedy oczyszczała ranę i nakładała opatrunek. Nigdy nie była specjalnie delikatna.

Boże, błogosław środki błyskawicznego leczenia. Ponoć jeszcze na kilka lat przed wybuchem wojny z maszynami takie rzeczy nie istniały. Ale przedtem z braku ciekawszych zajęć ludzie mordowali się nawzajem na skalę większą niż zazwyczaj. Nowe, ulepszone wersje broni ciągnęły za sobą postęp medycyny. A to właśnie teraz okazało się być zbawienne. Błyskawiczna, wymuszona regeneracja. Zmęczenie i ból głowy dało się wytrzymać, znacznie lepsze to, niż paprząca się rana.

- Przyjmijmy, że nadajesz się do użytku - kpiący ton w jej głosie. Zawsze w takich sytuacjach brzmiała podobnie. Przyzwyczaił się. Co nie znaczy, że nie miał nadziei na coś innego pobrzmiewającego gdzieś między jej słowami.

- Przepraszam – uśmiechnął się, przymykając oczy. Starając się nie myśleć, nie marzyć. Pulsujący ból okazał się pomocny pod tym względem.

- Widziałeś coś szczególnego?

- Oprócz wściekłych maszyn? – skrzywił się. – Jeden z baraków jest garażem, ciężarówka mi w środku mignęła. W drugim nie było nic szczególnie ciekawego, przynajmniej nie po ciemku.

Skinęła głową.

W istocie, w garażu stała ciężarówka, na flakach opon, o karoserii pokrytej szerokimi plamami rdzy. Pomieszczenie ciągnęło się dalej, ale rozlazłe cielsko pojazdu i ciemność skutecznie uniemożliwiały dokładniejsze rozejrzenie się.

- Tu powinno coś jeszcze być – Oczko zmarszczyła brwi, powoli krocząc wzdłuż ciężarówki. – Tu musi coś być.

- Może po prostu trafiliśmy nie tam gdzie trzeba? – wzruszył ramionami.

- Sugerujesz, że się mylę? – warknęła.

- Nie, skądże znowu, może mapa była lewa, czy coś… - powiedział pospiesznie, wyciągając przed siebie dłonie w idiotyczny, obronnym geście. Oczko nie była kobietą której można było zaliczać niekompetencję. Nie chodziło nawet o oto, że zawsze wydawała się wiedzieć absolutnie wszystko. Po prostu nie obchodziło jej to, że powinna być słabą kobietą. Dzięki bogu, chociaż zapas leków miała. Szaleństwo Bostońskie nie było chorobą przyjemną. W szczególności dla otoczenia chorego.

- Mapa była dobra – burknęła.

Kolejny krok i już mogła wyjrzeć poza ciężarówkę.

- Padnij! – krzyknęła, szarpiąc Billa za koszulę i niemalże zwalając go z nóg. W tej samej chwili pomieszczenie wypełnił huk i pył z roztrzaskanego na ścianach tynku.

- Co do…?! – wykrzyknął, kuląc się za oponą. W dłoni ściskał ten swój nieszczęsny pistolecik.

- Obrońca – wyjaśniła krótko, odbezpieczając karabin. Blada i skoncentrowana, jej dłonie w ciemnych rękawiczkach zdawały sie tworzyć jedność z potężnym Barrettem. Nie był w stanie powiedzieć, jakim cudem drobna dziewczyna była w stanie w ogóle udźwignąć t bydlę, nie wspominając o strzelnym celowaniu z niego. Wolał nie pytać.

Przygryzł wargę i zmienił nieco pozycję.

- A ty gdzie? Myślisz, że cokolwiek zrobisz takim kalibrem?

- Nie – odparł zgodnie z prawdą – Ale to nie wie, z czego strzelam. Będzie ci łatwiej.

Przewróciła oczyma. I skinęła głową.

Uśmiechnął się krzywo. Ruszył schylony z powrotem, zatrzymując się dopiero przy masce ciężarówki. Ostrzał zamilkł, maszyna zdawała się wyczekiwać, aż to oni coś zrobią. Albo pojawią się w zasięgu strzału.

- A żeby cię cholera… - wymamrotał pod nosem, po czym oddał strzał mniej więcej w tamtą stronę, gdzie spodziewał się, że było wściekłe żelastwo.

Odpowiedziała mu seria z karabinu, szklane okruchy z suchym trzaskiem spadły prosto na niego, karoseria ciężarówki skrzyła i gięła się pod naporem pocisków.

Strzał.

Ogień wyraźnie przeniósł się, siekąc przyczepę i rozdzierając ścianę naprzeciwko. Tumany kurzu wzbiły się w powietrze.

- Tu jestem, kupo złomu! – warknął i docisnął spust, śląc kule na ślepo. Niemalże w tej samej chwili znowu był zmuszony trwać maksymalnie skulony, modląc się, aby naboje nie zdołały przebić karoserii.

Strzał.

Zanim ogień maszyny się przemieścił wywalił resztę magazynka.

Strzał.

Cisza.

Oczko oddychała głęboko, opierając się plecami o oponę. Wziął przykład. Ale najpierw wygramolił się ze szklanych odłamków. Cud, że nic nie zrobiło mu szczególnej krzywdy. Wyjrzał zza wozu.

Potężny pancerz, wielki karabin na pajęczych nogach. Mimowolnie jęknął. Gdyby to coś nie stało w miejscu, tylko nieco zmieniło pozycję…

- Mieliśmy szczęście, że nie do końca sprawny – powiedziała na głos, prawie że czytając mu w myślach. – Mam nadzieję, że nie ma tu tego więcej.

Przytaknął mało entuzjastycznie.

Wstała, nonszalanckim ruchem przewiesiła ciężki karabin przez ramię.

- To idziemy, czy będziesz tak siedział?

Ruszył za nią. Co innego miał zrobić?

Garaż zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Po stopami chrupały im odłamki tynku i brzęczały łuski. W końcu dotarli do ściany. Lśniła metalicznie pancernymi drzwiami, nad którymi smętnie rdzewiała tabliczka ostrzegawcza.

„Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”.

Potem często żałował, że nie zastosowali się do polecenia. Czasu jednak nie da się cofnąć. Może to i dobrze, może źle… po prostu się stało.

Drzwi rozsunęły się bezgłośnie.

- Jak to zrobiłaś? – zamrugał oszołomiony.

- Czujnik – z westchnieniem pokazała mu małe urządzenie na ścianie, mrugające w ciszy czerwoną diodką. Uśmiechnął się głupio w odpowiedzi.

Gdy weszli do środka światła zamrugały, po czym oświetliły pomieszczenie. Kolejny korytarz, ze ścianami pomalowanymi na szpitalną zieleń. Absolutną ciszę przerywały tylko ich kroki i niskie buczenie elektroniki.

- Spodziewałaś się tego? – Bill westchnął z podziwem.

- Mam nadzieję, że to jest to – uśmiechnęła się lekko, samymi kącikami warg i ruszyła naprzód wymijając go. Pomaszerował jej śladem, mimowolnie rejestrując na ścianie podłużną rysę, zupełnie jakby ktoś wyrżnął ją nożem. Zignorował ją – kroki umilkły, co znaczyło, że Oczko dotarła do czegoś, co nie było zieloną powierzchnią. Jak się okazało – po obu stronach ciągnął się równy rząd drzwi. Nacisnął klamkę i pchnął jedne z nich. Piętrowe łóżka, identyczne szafeczki, na przeciwległych rogach pokoju jednakowe stoły, przy każdym cztery krzesła obite taką samą materią.

- Dalej tak samo – poinformowała go stoicko spokojnym głosem Oczko.

- Znaczy, że jak? Nieupoważnionym wstęp wzbroniony, a tu zwykłe pokoje mieszkalne?

- Cholera, Bill… - ukryła twarz w dłoniach – słuchaj, to na zewnątrz to tylko udawane było. Taka niby mała baza, która nikogo nie obchodziła, a pod spodem cholernie wielki kompleks wojskowy.

- Dlaczego ktoś miałby ukrywać żołnierzy?

- Czy ty kiedykolwiek myślisz? A z resztą, nie odpowiadaj, wiem, że ci nie wychodzi – żachnęła się. – Powiedzmy, że pracowano tu nad czymś, czego nie chcieli pokazywać cywilom. I większości innych ludzi też. Jakaś broń, nie jestem do końca pewna co.

- Acha – mruknął i wzruszył ramionami.

Niedaleko znaleźli coś, co zdecydowanie bardziej ich zainteresowało. Skład broni, a w zasadzie długa, praktycznie pusta hala, która kiedyś nim była. Tu i ówdzie walała porzucona broń, w kącie stało kilka skrzyń, na środku sali leżała kolejna, przewrócona. Naboje lśniły miedzią, zupełnie jakby wykonano je niedawno.

- Wygląda na to, że komuś się spieszyło. – Mruknęła Oczko, biorąc do ręki jeden z karabinów, zgrabne MP-5 – porzucona broń jakby to były śmieci… Nawet przed wojną nie było tego tyle, żeby ot tak sobie zostawiać dobrą broń samą sobie.

- Dla nas to jest akurat na plus, no nie? – Bill przesunął dłonią po ciemnej, lśniącej powierzchni większego karabinu. M-16 zachęcająco ciążyło w dłoni, oferując posiadającemu pewność i moc. Do ostatniej kuli w magazynku.

- Jak ty w ogóle to trzymasz? – prychnęła, machinalnie przewieszając znalezioną broń przez ramię i poprawiając ułożenie dłoni towarzysza.

- Tak, jak się trzyma karabin pierwszy raz w życiu – burknął. – A przynajmniej taki, dubeltówki i inne takie to jednak co innego, nie?

Westchnęła tylko w odpowiedzi, obserwując, jak Bill podchodzi, a potem wspina się na kilka ustawionych jedna na drugiej skrzyń. M-16 beztrosko obijało się o metalową powierzchnię pojemników, a on sprawiał wrażenie, jakby chwilę temu wcale nie został ranny. Pewnie z wrażenia zapomniał. Nie miała najmniejszego pojęcia, jakim cholernym cudem było to w ogóle możliwe, co wcale nie zmieniało faktu, że potrafił.

- Ej, na co strzela to to, co mamy na dachu? – jego głos wyrwał ją z zamyślenia.

- O co ci znowu… - podeszła i zamilkła.

Amunicja akurat ta, której potrzebowali do milczącego do tej pory działka. Można by jeszcze trochę w nim pogrzebać, żeby można zmieniać ułożenie lufy…

- Bierzemy do wozu – rzuciła krótko i chwyciła brzeg skrzyni.

Posłusznie i bez dyskusji pomógł jej z drugiej strony, krzywiąc się lekko. Ot, znalazł sobie moment na przypomnienie…

Mieli szczery zamiar wynieść i resztę sprzętu, ale w powietrzu wisiało coś, co niejasno wyczuwali jakimś szóstym zmysłem. Złe przeczucia, instynkt wszystko jedno. Wymienili spojrzenia i zgodnie postanowili odłożyć ewentualne okradanie pozostałości po składzie broni na później. Nawet jeżeli to nigdy nie doszło by do skutku, do skrzynia amunicji .50 BMG, dwie MP-5 i kilka magazynków do nich urządzały ich na dłuższy czas, jeżeli przypadkiem planowali osiadły tryb życia. Za coś takiego spokojnie można sobie było postawić gdzieś uczciwy bar, wraz z, nawet przedwojennym, asortymentem alkoholi.

Oznaczenie kolejnych drzwi wprawiło ich w lekką konsternację. Suszarnia?

Zgodnie z przewidywaniem w środku zastały ich długie rzędy suchych, odrobinę wymiętych wojskowych mundurów. Miały czas, żeby stracić wilgoć, a dobra wentylacja czyniła cuda, więc większość była we wcale dobrym stanie.

Oczko żachnęła się, mając zamiar ruszyć dalej korytarzem, ale zauważyła, że towarzysz wchodzi pomiędzy długie rzędy wiszących w całym pomieszczeniu ubrań z głębokim namysłem na twarzy.

- A ty co odstawiasz?

- Ta koszula mi się tak jakby zużyła – rzucił z przekąsem, po czym wyszczerzył się radośnie. – Mundur sierżanta by mi pasował?

Westchnęła tylko ciężko, rozcierając palcami nasadę nosa i czekając na Billa.

Złe przeczucia, złymi przeczuciami, ale miał zbyt silnie wyrobione pewne nawyki, żeby przejść obojętnie obok czegoś, co przypadnie mu do gustu. Szczególnie, jeżeli chodziło o ubrania. Dlatego też w bagażniku, troskliwie zapakowana leżała śliczna, czarna sukienka. Nie miała bladego pojęcia, skąd ją wygrzebał i czemu upierał się, żeby ją miała, a on nie pomagał. Za każdym razem, kiedy pytała ostentacyjnie wręcz udawał, że nie ma pojęcia, o czym mówi. Albo że nie słyszy pytania.


Koniec transmisji

Dziwak.

sobota, 4 października 2008

Wywiad z: Bill

Przystojny to on nie był, o nie. Wyglądał jak kolejny maniak ostrej muzyki i ostrej jazdy z Detroit z wygoloną głową i irokezem, który wyglądał, jakby mu kto szczotkę do głowy przykleił. Długi płaszcz pozostawał rozpięty ukazując światu wymiętą koszulę i, pasującą do tej obdartej kombinacji, jak kwiatki do Molocha, kamizelkę we wcale dobrym stanie.

Wyglądał jak pajac, ale jednak było w nim coś takiego, co sprawiało, że człowiek miał ochotę z nim pogadać. Nie, to wcale nie był inteligentny błysk w oku, takich to się raczej omija. On był po prostu...no kurwa, najzwyczajniej w świecie miły, niezły przypał, nie?


Bill Jestem. Bill Rachunek. Co, skąd mi się ten Rachunek wziął? No... pracowałem kiedyś w takiej knajpie, wiesz, zupełnie wypaśna, nawet z gościami, co noszą w te i we wte talerze i rachunki dają. No fajnie było, tyle że raz się trafił taki palant, co rozwalił się na miejscu, gdzie zwykle siadali ci z najbardziej wypasionymi brykami, co jeżdżą tak...a co ja tam będę mówił. Po prostu gość zachowywał się tak, że nóż się sam w kieszeni otwierał. Klął, pluł na podłogę, a ja z rana z miotłą latałem. Ale przegiął, gdy zaczął dobierać do panienki na cholernym stole. Wziąłem mu strzeliłem w łeb, bo przecież kobiety, to należy szanować, nie?

Wyleciałem stamtąd równie szybko jak kula z kwiatka, no ale trudno jakoś sobie radzę, chociaż mamuśka to mi łeb chciała urwać.


Ale przypał. Nie dość, że mówi trochę dziwnie, nie klnie, to jeszcze kobiet broni, jakby same nie mogły. Rączek im nie urwało, no nie? A pod koniec to już mnie normalnie w ziemię wbił. Kto inny miałby aż tak nasrane we łbie, żeby broń „kwiatkiem” nazywać? Chociaż i trochę racji z tym chwastem miał, jego gnacik ma wyrysowanie nie co innego, jak pierdolonego kwiatka właśnie. Cud, że nie różowego.

No ale co robić nie mam, a tak to przynajmniej jest do kogo gębę otworzyć.


Rodzina? No... mamuśka i ojciec to jeszcze sprzed całej tej rozwałki są. Ojciec se łazi po Stanach wte i we wte i wraca od czasu do czasu z plecakiem pełnym gambli. Pewnie nie dlatego, że jest pełen poświęcenia dla rodziny, tylko dlatego, że mamuśki nie chce widzieć częściej niż raz na rok, czy dwa. A i moje siostry też się we znaki potrafią dać. No tak, mam rodzeństwo, aż dwie siostry. Jak mnie wywalili z knajpy, to młodsza zgarnęła tą fuchę, a starsza mi zadek uratowała, skręcając z nie wiadomo skąd jakiegoś gruchota. Zreperowała, opancerzyła i zdążyła akurat na chwilę, gdy mnie mamuśka ze sztachetą goniła. No co, już gonić mnie nie mogła, co tak oczy wywalasz? Z czegoś żyć trzeba, a przecież nie mogła mnie sobie wiecznie hodować jak grzyba na ścianie.

Co teraz robię? No...jeżdżę. Nawet sporo jeżdżę.


Nie dość, że przypał, to jeszcze kretyn.


Nie no, sam nie jeżdżę, znaczy z początku jeździłem, ale zupełnym przypadkiem trafiłem na Oczko. Ktoś się do niej przystawiał, ja mu dałem w mordę...wyglądała na zadowoloną. No i od tej pory jeździmy razem. Kim jest Oczko? A ja już myślałem, że wszyscy ją znają. Oczko jest snajperem, znaczy snajperką. Naprawdę wspaniale strzela, tyle razy mi zadek ratowała, że nie policzę. Nawet na froncie była, całkiem długo. Nie, nie chciałbym tam trafić. Ja jestem tylko kierowcą, poza samochodem na wiele się nie przydam.


Przynajmniej zna swoje możliwości. Szlag mnie trafia, jak się słucha samych przechwałek, a on stara się nie mówić nic o s o b i e . Mówi o innych, ale nie o sobie. Ciekawy typ.


Pytasz o mojego ojca? No, mówiłem przecież, gambli szuka. Tak prawdę mówiąc, to nie znam go zbyt dobrze. Uczył mnie prowadzić i strzelać, raz nawet, jak smarkaty byłem, zabrał mnie na taką wyprawę. Jeździ z kumplem, gościem z Salt Lake. Jak rany mamuśka, w życiu nie widziałem większego faceta! On był wysoki jak cholerna skała i tak samo rozmowny. Za to gadał za niego jego karabin. A nawet dwa. Jak to możliwe? Mnie się nie pytaj, nie powiem ci tego nawet gdyby mnie mamuśka ze sztachetą goniła.

Tak, masz rację, ojciec i Padre, bo tak chyba miał na imię ten wielki koleś, to doświadczony duet. Raz mi nawet ojciec opowiadał o tym, jak był w Strefie w Chicago. Nie, nie bujam, może on bujał, nie wnikam. Wiem tyle, że nigdy wcześniej nie przywiózł tylu gratów jak wtedy.


Że w Chicago? W Strefie?! Też bym chciał mieć taką rodzinę, a i ta jego snajperka zdaje się mieć zajebiście dobrą reputację. No, ale nie dziwię się, że dookoła takiego kolesia kręcą się same pierdolone asy. Nie gada nie pytany, nie jest ryzykantem. Za to jest kurewsko wręcz zręczny, kurwa, to wręcz niewiarygodne, w jaki sposób on się rusza. Babka przechodziła obok z tacką, ktoś ją klepnął, tacę puściła. A ten jedną ręką chwycił tacę, a w drugiej już trzymał odbezpieczoną spluwę wycelowaną w głowę kolesia. Czaisz, jak on się kurewsko szybko rusza? Jeżeli tak samo prowadzi, to ja chcę takiego kierowcę i wali mnie, że wygląda jak przypał.


Nie, nie pytaj mnie o Oczko, ona nie lubi, jak o niej rozmawiam. Jeżeli chcesz się czegoś o niej dowiedzieć, to zapytaj ją samą. Tylko z łapami z dala, bo ci łeb odstrzelę.

Że co? Że mi się podoba? No... to jest chyba tak jak z czymś ładnym, ale nieprawdziwym. Wiesz, jak te miasta ze starych filmów z kwiatami i w ogóle. Patrzeć i podziwiać można, ale nic innego się nie da. Nie da się i tyle. A starych filmów nie lubię. Bo pokazują jak się wszystko zmieniło. To trochę niesprawiedliwe, że ci tam, z filmu tyle mieli, a jęczeli, że im źle, a my się zabijamy za ich odpadki, nie?


No patrz, niewygodny temat też umie zmienić, skubany. Ale po raz pierwszy spotkałem faceta, który zamiast o dupie, to mówi o kwiatach. I jeszcze się rozgląda, czy aby ta jego niunia nie usłyszy.


Wiesz, ojciec mi kiedyś mówił, co takiego sobie w ogóle wymyślił ten jego kumpel. Że to miejsce gdzie żyjemy to jest piekło, a jak umrzemy walcząc z Blaszakiem, to się stąd wydostaniemy, a jak nie, to nie. Trochę to głupie, ale jak się patrzy na te stare filmy, to się wydaje, że ma gość trochę racji. Ale ja jakoś nie mam ochoty walczyć ani ginąć. Gorzej być nie może, bo nie da rady, jak rany mamuśka, więc może będzie lepiej?


I siedzimy, dwa pierdolone smutasy nad kuflami. Śmieszne, ale on się prawie ciągle uśmiecha w taki głupio miły sposób, tylko wzrok ma jakiś taki...no kretyn po prostu, za dużo myśli, to niech kurwa, ma.

Długo i tak nie posiedzieliśmy, bo jego lalunia skończyła załatwiać swoje sprawy, a on poleciał otwierać przed nią drzwi.