poniedziałek, 15 września 2008

Prolog

Każda historia w jakiś tam sposób się zaczyna. To taka ich cecha rozpoznawcza. Przeważnie nie jest to epickie wejście smoka, przynajmniej jeżeli trzymać się prawdy, a nie tego, co chcielibyśmy widzieć w jej miejscu. 

No i trzeba mieć jakiś punkt zaczepienia, nie?

Dlaczego Bohater Beznadziejny? Bo to najlepsze określenie, jakie znalazłam dla Billa. Sami przyznacie, że nie jest najlepszym materiałem na herosa...

Prolog


  Podejrzliwie przyglądał się kostce czekolady trzymając ją jakby mogła w każdej chwili ugryźć. Nie byłoby to wcale takie dziwne, jeżeli zwróci się uwagę na datę przydatności do spożycia, która już dawno odeszła w mroki niepamięci.
Pomimo białego nalotu, lekko chropowatego w dotyku i pozbawionego smaku, ciągle wyglądała i pachniała tak, jak powinno być przypadku czekolady.
- Będziesz tak siedział, aż nam się maszyny na łeb zwalą, czy ruszysz końcu tyłek?
Pospiesznie wepchnął cukierek do ust i skierował się w stronę właścicielki głosu. Czekała na niego, bębniąc paznokciami o maskę samochodu, tuż obok jednego z fluorescencyjnie różowych płatków kwiatów, w które wymalowany był wojskowy Hammer. Nerwowym ruchem odgarnęła kosmyk ciemnych włosów, który z uporem godnym lepszej sprawy łaskotał ją w lekko zadarty nos. Zmierzyła go wzrokiem, a on odruchowo skulił się pod spojrzeniem ciemnych, chłodnych oczu o dumnie uniesionych kącikach. Przełknął, usiłując pozbyć się słodyczy oblepiającej szczękę.
-  No… - mruknęła w końcu, odwracając się od niego. – Jedziemy, czy masz zamiar zdechnąć akurat tutaj?

Uśmiechnął się głupawo, prezentując resztki czekolady na zębach i otworzył przed nią drzwi wozu.


 Podrdzewiały pojazd z rozklekotanym działkiem zamontowanym na dachu telepał się przez zrujnowaną autostradę gdzieniegdzie zasypaną piachem wszechobecnej pustyni, turkocząc w rytm ryczącej, jękliwej muzyki dobiegającej zza szumu i zakłóceń płyty kompaktowej równie zużytej, co cały świat.

 ***

  Był stałym bywalcem tej knajpy i znał dokładnie każdy jej kąt i zakamarek łącznie z miejscami, z których odpadł tynk, przesłoniętymi starymi plakatami z jakimiś panienkami. Wielu nie potrafiło nawet rozpoznać, imiona przedwojennych gwiazd zdumiewająco szybko zostały zapomniane. Dzisiaj nikt o nich nie słyszał, z wyjątkiem maniakalnych poszukiwaczy przeszłości i tych, co za często prochy brali, odlatując w chmurze tornado, by po raz kolejny popatrzeć na ostatnie dni panowania ludzi. Nie obchodziło go to zbytnio, jeżeli chcieli uciekać, to proszę bardzo, droga wolna, będzie więcej żarcia na głowę.


 Przerdzewiałe zawiasy wydały z siebie nieprzyjemny zgrzyt, gdy drzwi zostały pchnięte. Do pomieszczenia dumnym, pewnym krokiem weszła drobna brunetka w obcisłym, wilgotnym od potu podkoszulku. Z przyjemnością zauważył, że nie miała stanika, piersi (mogłyby być trochę większe) podskakiwały w rytm kroków, brodawki sterczały podobnie jak lekko zadarty, drobny nosek, a oczy z uniesionymi kącikami dodawały jej egzotycznego uroku. Za nią wlazł znacznie mniej interesujący obiekt. Zarejestrował wzrokiem szczapowatego, średniego wzrostu mężczyznę z blond irokezem, po czym wrócił do kontemplacji cycków.


 Mimochodem zauważył, ze Jednooki Harry właśnie podchodził by z kontemplacji wzrokowej przejść do dotykowej. Skrzywił się. Facet nigdy się nie nauczy tego, że każda laska ma przy sobie przynajmniej nóż. W taki z resztą sposób stracił oko - on łapy na cycki, a ona ciach! Na własne nieszczęście babka miała przy sobie tylko ten jeden nóż. Skończyła więc gdzieś za knajpą, odpracowując szkody z Harry`m i kilkoma jego kumplami. Uśmiechnął się na wspomnienie tego, w jakim pośpiechu rozgrzebywali potem pozostałości po jakiejś aptece w poszukiwaniu czegoś na wstydliwą chorobę. W tym samym momencie, gdy łapska Jednookiego znalazły się w miejscu godnym pozazdroszczenia jej towarzysz wycelował w głowę Harry`ego pistoletem. Małą parabelką w porażająco różowe kwiecie.

Jęknął na widok tak strasznie skrzywdzonej broni. Ale w końcu facet musiał tylko napisać sobie na czole ‘”Detroit” żeby było to bardziej oczywiste. Szajbusy z Detroit świat po wojnie uznawały za całkiem fajny plac zabaw z dużą ilością pustych autostrad, na których można było się pościgać, postrzelać do przejezdnych i siebie nawzajem, a na końcu wyprawy wpakować się z hukiem na jakąś maszynkę, którą Moloch wie, skąd przywiało.

  Zresztą, Moloch jakoś nie interesował się Detroit. Pewnie boi się, żelazny sukinsyn, że się od nich zarazi durnotą.
- Łapy precz, bo łeb odstrzelę – oznajmił zdumiewająco grzecznym tonem.
 Jednooki rozsądnie schował ręce do kieszeni. Parabelka parabelką, dziura we łbie i tak zostanie.
-  Celuj niżej – burknęła dziewczyna, która przez cały czas leniwie sączyła piwo – kufel mi zapaskudzisz i sam to będziesz pił.
- W sumie dobry pomysł, Oczko – stwierdził i opuścił rękę, na celownik biorąc rozporek Harry`ego.

Jednooki przełknął głośno ślinę, wpatrując się w zakończenie lufy, które jakimś cudem uniknęło różowej farby.


 Pokręcił głową. To się nazywa wpadka. Szczególnie, że szajbusy z Detroit nie widziały nic złego w odstrzeleniu komuś jaj. Albo głowy. Ważne, żeby było efektowne i robiło wrażenie na innych takich jak oni.


Właśnie miał zamiar wstać i zrobić coś, zanim dojdzie do małej, bardzo prywatnej tragedii, ale kobieta odezwała się po raz kolejny.
 - Bill, każ mu spadać. Drażni mnie.
 Koleś z Detroit skinął głową. Harry wycofał się pospiesznie, co i rusz oglądając się za siebie, jakby spodziewając się, że postanowią sobie umilić dzień strzelając w jego tyłek. Wyglądało jednak na to, że dziwnemu duetowi było szkoda naboi.
 - Podpadanie tubylcom to niezbyt dobry pomysł, wiecie? – podszedł do nich, drapiąc się po poplątanej, się w brodzie, w której można było znaleźć resztki ostatniego posiłku.
 Kącik ust dziewczyny drgnął lekko. Cóż, nie pachniał najlepiej i nie pamiętał, kiedy ostatnio prał to, co miał na grzbiecie. Szkoda wody.
 - Co z tego? – dziwadło z irokezem wzrusza ramionami. – To on zachowywał się jak świnia.
- Zbierze chłopaków, przyczają się na was – uśmiechnął się kpiąco, mając jeszcze dodać jakiś uszczypliwy komentarz. Ale spodziewany strach, czy chociażby niepewność nie pojawiły się na ich twarzach. Wręcz przeciwnie.
- No to będą mieli przerąbane – dziewczyna wzruszyła ramionami.
Miał odchodzić od ich stolika, mamrotał pod nosem coś o ludzkiej głupocie.
-  Ej, dziadku – usłyszał głos mężczyzny. – W którą stronę do Kansas?